Chłód. Rozgwieżdżone niebo i księżyc świecący wysoko. Kilkanaście
płomyków zniczy wokoło w zasięgu wzroku i cisza.
I tylko nasze kroki słychać na kostce brukowej cmentarnej alejki...
Tak bardzo lubię przechadzać się tymi alejkami. Czasem sama z
różańcem w ręku, gdy uciekam, bo życie dokucza,
czasem z przyjaciółmi, z rodziną. Tu każda modlitwa głośno
wypowiedziana, czy wyszeptana, zaniesiona zostaje na skrzydłach
aniołów do nieba. Przed Boży tron...
Cmentarze są takie piękne. Tylu bohaterów tu spoczywa i tylu
zwyczajnych ludzi. Każdy miał piękne życie. Każdy
kochał i był kochany. Wszyscy śpią wiecznym snem. Pożegnani przez
rodzinę, przyjaciół, znajomych. Lecz w ostatnim momencie życia,
nawet jeśli trzymani za rękę przez bliskich (choć w tym roku bardzo
często zupełnie sami jak palec
- z powodu epidemii), granicę musieli przejść sami. A tam spotkanie
z Jezusem i Jego Miłosierdziem i Sprawiedliwością. Tam stanęli w
Prawdzie. Przed obliczem Najwyższego. Od tego momentu, sami dla
siebie już nic nie mogą. Tylko
zdani są na nasze modlitwy, odpusty, ofiarowaną Komunię święta i
Boże Miłosierdzie. Czekają. To w naszych działaniach upatrują
pomocy...
Jak pisze św. s. Faustyna w swoim Dzienniczku (Dz 20): „Ujrzałam
Anioła Stróża, który mi kazał pójść za sobą. W jednej chwili
znalazłam się w miejscu mglistym, napełnionym ogniem, a w nim całe
mnóstwo dusz cierpiących. Te dusze modlą się bardzo gorąco, ale bez
skutku dla siebie, my tylko możemy im przyjść z pomocą”.
W tym roku, z racji epidemii, było trochę inaczej. Nie przez
pierwszy tydzień listopada, ale przez cały miesiąc można
było nawiedzać cmentarze, aby przez 8 dni ofiarować odpust zupełny
za zmarłych. Trochę zabiegana i zmęczona
dopiero pod koniec miesiąca nawiedzałam cmentarze, licząc każdy
dzień, aby pomóc duszom w czyśćcu cierpiącym.
To najpiękniejszy i największy dar jaki mogę im ofiarować. Moim
bliskim zmarłym...
Ela